Minęło 365 dni, a dla mnie jakby tylko tydzień. Taty nie ma… Przyjaciela nie ma… Jasia nie ma… Feldmarszałka nie ma… Doktora Jana nie ma. Ale czy to prawda? Rok temu było setki kondolencji, setki wysłanych serduszek, setki pięknych słów i dowodów wdzięczności i podziękowań za uratowanie życia. Zastanawiam się właśnie, jak to się dzieje, że podobnie dzisiaj jest tyle ciepłych słów. Czyżby Jan Hołówka pozostał w ciepłych myślach ludzi, którzy napotkali Go na swojej życiowej drodze? Ośmielona tymi wspomnieniami, na nagrobku nie wpisałam zasług wszelakich i dokonań, a tylko dwa słowa: „Dobry Człowiek”. Miejsca nie było wiele, ale chciałoby się dodać jeszcze: „Zawsze  Uśmiechnięty”, „Dający Nadzieję”, „Miłośnik Przemyśla”, „Skarbnica dowcipów i szalonych pomysłów” itp..

Mały Jasiu nie był spokojnym dzieckiem. Zawsze miał szalone pomysły. Ciotka Eugenia (sekretarka generała Kusmanka, a siostra mojej Babci Olgi) co jakiś czas była zaskakiwana przyniesioną do domu pod koszulą miną przeciwczołgową, listonosz skarżył się, że do klamki zawsze podłączony jest prąd a jeden z kolegów nosił do śmierci piętno gorszego żołnierza w postaci niedosłuchu, bo Jasiu testował na kolegach wytrzymałość ilości uderzeń w głowę odzianą w poniemiecki hełm bez osłony. Raz Jasiu próbował latać wyskakując z balkonu z parasolem, ale na szczęście uratował go rosnący w ogrodzie winogron. Zresztą takimi pomysłami dzielił się ze swoim jedynym ukochanym wnukiem a moim synem Jakubem i robił survival każąc przebiec przez pokrzywy czy ucząc Kubę, że pierwszą kanapkę przygotowaną na wycieczkę zjada się już za rogiem

Mały Janek pełnił też bardzo ważną misję, ponieważ ze względu na bezpośrednie sąsiedztwo getta żydowskiego, przenosił przez bramę codziennie jedzenie, pod pretekstem poszukiwania brata Leszka, rówieśnika syna dowódcy getta, u którego ten spędzał czas na zabawach. Janek wtedy nie zdawał sobie sprawy z tego, jak ważna jest Jego misja, ale już Jan zawsze wspominał, jak ogromne szczęście miał, że żaden niemiecki żołnierz nie strzelił do niego, a przecież w tym samym czasie na spacerze ze swoim ojcem Władysławem (także lekarzem medycyny) był świadkiem pozbawienia życia mężczyzny strzałem w plecy. Podobnie często we wspomnieniach wracała noc, kiedy Jego babcia Anna Kruk wykupywała ciało powieszonego za pomoc Żydom wuja Michała Kruka. Do ostatnich chwil, Tato starał się upamiętniać ten wrześniowy dzień składając kwiaty i zapalając znicz w miejscu stojącej kiedyś szubienicy.

            Janek już wtedy wiedział, że kocha ludzi, a bezinteresowna pomoc to sens jego życia. Po śmierci ojca, chciał udowodnić ze wszystkich sił swojej ukochanej Mamie Oldze, że pomimo trudności życia sprawi, że będzie z niego dumna, że będzie oddanym synem, który zadba o rodzinę. Jedynym zawodem, który połączy wszelkie oczekiwania młodego chłopaka z Kopernika był lekarz medycyny. I zaczął swoją drogę będąc sanitariuszem w przemyskim pogotowiu, potem próbował zdać na studia medyczne kierunek lekarski, ale niestety brakło punktów i dwa lata studiował farmację na Akademii Medycznej we Wrocławiu, ale nie poddawał się i stał się studentem medycyny zdobywając tam popularność jako założyciel gazety „Nowy Medyk”, organizator zwariowanych konkursów i złazów górskich. Do dzisiaj można podziwiać przed budynkiem wrocławskiej akademii rosły dąb posadzony przez Jana z Przemyśla. Tam poznał Annę i razem przeszli polskie góry i Karpaty Wschodnie. Do ostatniego dnia Jasiu wyznawał Annie, że z biegiem lat jest jak mumia egipska, czym starsza tym wygląda młodziej. Takie komplementy to był oczywisty styl Jasia. Tworzyli tandem farmaceutki i lekarza, prowadzili zwariowane życie, często na odległość, bo przecież doktor Jan czuł potrzebę ciągłego zdobywania wiedzy, a ponadto kochał swój rodzinny Przemyśl. W ciągu sześciu dni tygodnia spełniał się jako lekarz i założyciel onkologii w Przemyślu, a w niedzielę obowiązkowo były wyprawy po mieście, z których powstawały cotygodniowe felietony „Spacerkiem po Przemyślu” w „Pograniczu”. Te spacery sprawiły, że ja także kocham Przemyśl, znam ogrom ciekawych historii i anegdot, do których często wracaliśmy z Tatą. Nigdy nie czuliśmy potrzeby posiadania samochodu a i nie znaliśmy rozkładów i miejsc odjazdu autobusów miejskich, bo przecież świat najlepiej poznaje się pieszo. Co tam spacer Krasiczyn czy Bolestraszyce. Zawsze do przodu i z uśmiechem.

W domu nie było podziału na pracę i rodzinę, ponieważ Doktor Jan przyzwyczaił nas do tego, że pełnił swoją misję zawsze, jak zaczęliśmy chociaż w niedzielę zamykać drzwi do kamienicy, to i tak leciały kamienie w okna od niecierpliwych pacjentów. Ale nie wspominam tego źle, dopiero kiedy Tato odszedł zrozumiałam, że rozmowy o pacjentach, o trudnych przypadkach, były naszą codziennością. Nie widzieliśmy nic szczególnego w pomaganiu innym, zwykle święta były pod nieobecność jakiegoś domownika, który przecież musiał pełnić dyżur w szpitalu, w aptece czy w pogotowiu.

Do dzisiaj wspominam z rozbawieniem powitania sąsiadów z Kopernika, którzy zwracali się do Taty per Doktorze, do mojej Mamy per Doktorowa a do mnie per Doktorówna. Kamienica Hołówków była twierdzą chronioną przez sąsiadów i kiedyś ledwo uszłam z wydarciem mnie zza malowanego przeze mnie ogrodzenia, ponieważ nie byłam znana pewnemu sąsiadowi a obroniona przez drugiego, który przebiegł przez ulicę krzycząc; „zostaw to doktorówna”. Uśmiecham się nawet teraz od ucha do ucha. Nie wyobrażam sobie innego rodzinnego domu niż ten na Kopernika. Tylko tutaj było zawsze kolorowo, albo ktoś w nocy pukał i przyniósł worek pieprzu, a to potrąconą na ulicy kurę dla doktora, albo sąsiad szedł w dobrym nastroju i wybijał innym okna a potem ze skaleczonymi dłońmi przychodził po pomoc. Były też zawsze przepyszne ruskie pierogi, gołąbki z ziemniakami i pachnące drożdżowe makowce od sąsiadek i zakonnic z pobliskiego klasztoru Sióstr Serafitek czy kakao i amerykańskie słodycze z Zakonu Karmelitek Bosych w Przemyślu, gdzie zarówno dziadek Władysław jak i Tato Jan stawiali się zawsze z  pomocą jako lekarze przysięgli w zamkniętym klasztorze.

Nieraz po nocnym dyżurze, po którym w celu odreagowania poczucia bezradności wobec śmierci pacjenta, Tato wracał na piechotę do domu i spotykali go „niegrzeczni panowie wołający oddaj kasę”, okazywało się, że kiedy przyświecili w twarz swojej nocnej ofierze, przepraszali i mówili kompanom „zostaw to nasz doktor”.

Miło jest słyszeć jak dzisiaj z szacunkiem sąsiedzi, pacjenci, współpracownicy, szwejkolodzy i generalnie mieszkańcy Przemyśla wspominają ich Judyma, a mojego ukochanego Tatę, któremu obiecałam, że zawsze ze wszystkim sobie poradzę.

Mogłabym tak długo wspominać, ponieważ jest trudno zapomnieć Kogoś Kto zostawił tyle do zapamiętania. Dziękuję w imieniu służby, jakby powiedział Tato.                                                                                                                                                                         

  Olga Hołówka (córka doktora i szwejkowskiego feldmarszałka zarazem)